To był jeden z tych dni, kiedy byłam w Nowym. Byłam tak naprawdę, a nie obserwowałam wszystko z mojego małego świata. Być może czułam, że to będzie ważny dzień. Nie mam pojęcia.
Byłam z nimi, kiedy się zaczęło. Dwunastego czerwca dwa tysiące dziesiątego roku o godzinie czwartej trzynaście Isobel Mery Patel odeszły wody.
- O, cholera! Michael! Cholera, zaczęło się! - krzyczała, potrząsając ramieniem mojego brata. - Wstawaj!
- Co się... O, cholera!
Wszystko działo się niczym na przyśpieszonym filmie. Michael narzucił dresy i koszulkę, którą kiedyś podarował mi na urodziny. Na bose stopy wsadził znoszone trampki, porwał na ręce swą ukochaną i pognał do auta.
- Będę ciocią! - Podskakiwałam niczym stereotypowa kobieta na widok wyprzedaży. Kaspian najwyraźniej nie rozumiał mojej ekscytacji, bo - jak to miał w zwyczaju - po prostu stał z założonymi na piersi rękoma, rozglądając się bezmyślnie po otoczeniu.
Od dnia swojej śmierci nie byłam tak szczęśliwa jak w tej właśnie w chili. Śmiałam się radośnie, kiedy Michael usiłował ściągnąć kluczyki wiszące na haczyku. Isobel zachichotała i sama je zdjęła. Po chwili zniknęli w garażu.
Miałam wrażenie, że szczęście zaraz mnie rozsadzi, a z mego widmowego wnętrza wyleci kolorowe konfetti. Nie myśląc zbyt wiele, złapałam Kaspiana za silne ramiona, pocałowałam mocno w usta i pognałam do szpitala. Zanim zupełnie zniknęłam zauważyłam oszołomienie na jego twarzy. Wreszcie jakieś emocje! Na mojej niewątpliwie wciąż tkwił idiotyczny uśmiech. Będę ciocią!
Poród trwał osiemnaście godzin, trzydzieści cztery minuty i szesnaście sekund. Michael, choć bliski omdlenia, przez cały czas tkwił przy Isobel, pozwalając jej wbijać paznokcie w jego dłoń, którą w pewnym momencie lekarz musiał obwiązać bandażem. Jak zaczarowana wpatrywałam się w zawiniątko znajdujące się w ramionach mojego brata. Elisabeth Jane Turczyk. Nadal nie mogłam uwierzyć, że otrzymała moje imię. Zbliżyłam się do nich, podobnie jak Michael, pochylając głowę i wpatrując się w niebieskie oczka malucha. Zanim zorientowałam się, co właściwie robię, uniosłam rękę i palcem musnęłam czółko maleństwa. W zasadzie doskonale wiedziałam co robię. Naznaczyłam ją wrażliwością. Chciałam, by wiedziała, że nigdy nie będzie sama.
- Będę nad tobą czuwać, Elisabeth - wyszeptałam. Wiedziałam, że za chwilę zniknę, by pojawić się w mym świecie światła. Chciałam jednak wykorzystać pozostały mi czas. Dopiero uczyłam się używać energii duszy, czułam jednak, że mi się uda. Zebrałam się w sobie. Dam radę. Wiem, że dam. Po chwili stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. Kaspian, ten, który zawsze mi powtarzał, że przenigdy nie należy tego robić, wspomagał mnie swą energią. Stanął przy mym boku i chwycił mocno za rękę. Wolną dłoń położyłam na ramieniu brata. Wzdrygnął się, uniósł głowię i stanął jak sparaliżowany. Otworzył szeroko usta, a w jego szeroko otwartych oczach pojawiły się łzy. Nie mówiłam. Wiedziałam, że mnie nie usłyszy. Zamiast tego po prostu się uśmiechnęłam, spojrzeniem przekazując mu wszystko, czego nie mogłam ując w słowa. Dwie sekundy później już mnie nie było. Ze swojego świata obserwowałam, jak Michael całuje córkę w czoło, dokładnie w miejscu, w którym ją naznaczyłam, a następnie podaje ją lekarzowi, osuwa się na kolana i pierwszy raz od ponad roku otwarcie szlocha.
- Dziękuję - szepnęłam, patrząc na Kaspiana.
- Nie będę udawał, że rozumiem twoje pobudki. Sama wiesz, że to w niczym nie pomoże. Wręcz przeciwnie. Teraz, gdy twój brat zaczął się podnosić i układać życie, ty ponownie zepchnęłaś go na samo dno, bo uparłaś się, by mu się pokazać. Pewnie myślisz sobie, że każdy martwy by tak zrobił. Jeśli tak, to mylisz się, i to bardzo.
- Miałeś bliźniacze rodzeństwo, Kaspianie? Kogoś, kto był odzwierciedleniem twojej duszy?
- Nie.
- Więc nie zrozumiesz - posłałam mu smutny uśmiech, z powrotem kierując wzrok na Michaela, który klęczał z głową na kolanach swojej żony, karmiącej nowego członka ich rodziny. Opowiadał jej szeptem co się stało. I choć Isobel nigdy nie widziała swojej matki, wierzyła mu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz